piątek, 5 listopada 2010

PO GODZINIE ZERO

Idę w przód

Krokiem zdecydowanym

Chociaż spowolniałym

Bo zmęczonym czynnościami dnia

Jak jeż niesionym ogryzkiem


Pokorą odporną na przeróżne wstrząsy 

Pcham ciało swoje w stronę

Udomowionego wagonu

Nic więcej


Nie ma we mnie

Żadnej polityki

I poetyckich uniesień

Jest tylko chęć dotarcia do domu


W lewej kieszeni kurtki

Ciemnej jak niejeden ludzki charakter

Drzemie biały telefon

Którego żołądek nakarmiony jest

Kodem za piątkę

I nowym numerem do zapamiętania


Mijam znaki

Pasy dla pieszych

I kocem nocy przyduszone miasto


Ale w  krokach jakie tworzę 

Nie interesują mnie 

Żadne dyktanda semaforów ruchu

Zawieszonych nade mną

Jak bombki na choince

Końcem grudnia


Losy innych

Trafionych bezsenności łokciem

Także nie


Po prostu wracam do łóżka


Z prawej strony Kościuszki

Przy kierunkowskazie  na Warszawę

Bezwartościowym kamieniem

Zabawia się bułgarska prostytutka


Pozostałą część dzielnicy 

Łącznie z  bloczkiem  betonu

Po lewej stronie mijanego krajobrazu 

Swoją niewidzialną szczęką 

Miętosi potwór nocy


W cieniach sztucznych słońc 

W sen zapadło również 

Przeróżne złodziejstwo

A nawet bezrobotne dresiarstwo 


Przestały skomleć 

Rozpędzone karetki 

Policjanci neutralnie ziewają na bezdomnych

A ci ostatni boją się o tej porze 

Tylko trzeźwości umysłów swoich


Na Wróblewskiego

Chłodny nóż powietrza 

W nozdrzach bezbronnych

Jak niemowlę po wykluciu

Przyśpiesza we mnie bicie biologicznej pompy

Dup dup

Dup dup


Aż chcę się człowiekowi biec

I hibernować ciało w  jamie śpiwora