niedziela, 8 czerwca 2014

. . .

. . .[ r e ż i m o w a o s i e m d z i e s i ą t k a ]. . .

Generała Jaruzelskiego nie da się wyciąć z pamięci żadnym ostrzem dobrych intencji. Przypominał wampira w żołnierskim mundurze, zionął ogniem groźnych przemów, a siła tych wypowiedzi paraliżowała nawet apolityczne i odporne na wstrząsy dzieci. Ton głosu umundurowanej głowy wdarł się we mnie jak kamień wycelowany w bezbronne i spowite snem okno. Jego ponurość nie używała złudzeń, ani środków znieczulających. Siała raczej grad i trudną do opisania niepewność nerwów. Ten jego radiowo- telewizyjny komunikat do narodu, z zimy osiemdziesiątego pierwszego opowiadał o potrzebie oczyszczenia kraju z deformacji i wypaczeń, i nic z niego nie rozumiałem. Ale to wystarczyło, by wywołać paraliż w przedświątecznej atmosferze. No i we mnie. Pamiętam to jak dziś... Dopiero zacząłem poznawać obowiązki podstawowej edukacji i mało kiedy wystawałem poza strefę zabawek, a jednak generalska polityka zajrzała tamtej zimy nawet do mnie. Pamiętam to... Z kokonu nocy wychodziła niedziela, w całym domu pachniało pastą do podłogi i płynem do mycia mebli. Ojciec, tuż po przyjściu z porannej mszy sprzątał teren skromnego mieszkania. Matka planowała wypieki i upychała po wszystkich kontach kuchni skromne prezenty, a tu, bum- On: wielkogłowy facet w żołnierskim mundurze i okularach na ćwierć twarzy. Kompletnie nieoczekiwany. I zaskakujący jak mróz. Wszedł do nas okiem telewizora, mówiąc o jakiejś, na wpół zrozumiałej dla wszystkich konieczności odsunięcia proroków konfrontacji i kontrrewolucji od robotniczego nurtu solidarności. No można było się zdenerwować... A tym bardziej porzygać ze strachu. Matka jako jedyna nie kryła przerażenia, tym swoim na okrągło powtarzającym się jak pacierz pytaniem: I co teraz z nami będzie? No co z nami będzie? Przecież to wojna... Mieszkający za ścianą dziadek, od świtu nie zdejmując uszu z radia, wypatrywał na orbicie nieba radzieckiego desantu. Niestety reakcji ojca nie pamiętam. Swojej własnej na wizję odwołania zajęć szkolnych również. Widzę tylko,i to jak przez mgłę, jak po jakimś czasie od oświadczenia generała głowa naszej rodziny, czyli mój ojciec zmuszony został do nagłego wyjazdu. Ale dla mnie wyszedł z domu, aby zaraz wrócić. Tak wspominam jego mobilizację, choć nie wiem jak było naprawdę. Czas spłaszczył wszystko. Szczególnie detale. Rozwalcował na nieodwracalne plastry. Tak czy inaczej powracający z wojska tatko odbezpieczył przed żoną sowietskoje igristnoje a swoim synkom rozdał banany. To akurat widzę bez zakłóceń. Były zielone, gorzkie i mało się nie porzygałem przy ich smakowaniu. W strefie zapamiętania znalazł się również płonący kosz pod kaplicą przy poczcie. W bieli śniegu grzało się przy nim paru mundurowych na patrolu. Przypominali rzucone na śnieg kartofle. Umundurowane wieśniacze twarze skute mrozem próbowały odetchnąć nad ogniem, odpędzić najgorsze i zrozumieć zaistniałe. Posiniałe od wiatru głowy zwieńczały czapki uszanki, a z ramion zwisały czarne sople kałasznikowów. Pilnowali nieporuszonego. Czekali na zarodek oporu, na iskrę zapalną, którą trzeba będzie na rozkaz spałować lub zastrzelić i wywieść do lasu żeby zatrzeć niepokój. Nic takiego jednak się nie stało wtedy. Żadnych czołgów nie było. Działek wodnych i koktajli benzynowych również. Żadnej masakry. Tylko te trzy, może cztery sylwetki chłopców okutanych w militarne kufajki. Tak, to był jedyny obraz wojny jaki pamiętam. Stali na skrzyżowaniu, między milicją, a kościołem i odstraszali zakazane. A potem zniknęli. Równie sprawnie jak się pojawili. Obrazy ludzi przeganianych gazem znałem wyłącznie z przekazów ustnych w rodzinie oraz tego, co dało się zobaczyć w telewizji. Coś takiego jak wielotysięczne zamieszki rozwrzeszczanej Solidarności były odległe dla mnie i zbyt obce, by ich wypatrywać. Oczywiście z biegiem czasu usłyszałem więcej o elektryku z Gdańska, co wielkim długopisem obronił postulatów „zbuntowanej” klasy pracującej, a pod żywopłotem wąsa wyhodował Matkę Boską w plastiku. Na znak sojuszu robotnika z kościołem. Ale wiek i mieszkanie przy granicy z największym krajem na świecie marginalizowało powagę całej sytuacji do minimum. Prawdziwe historie masowych strajków, pobitych demonstrantów i wywróconych do góry kołami kabaryn milicyjnych zobaczyłem z poważnym opóźnieniem. Wszystko przez to, że „masowy opór” był wyczynem wielkomiejskim i odległym ode mnie.I to o setki kilometrów. Bo mieszkałem na końcu ludowego świata, z dala od centralnej prawdy, wiec odbierałem przede wszystkim kontrrewolucyjny bezruch. A poza tym dopiero co zaczynałem żyć i nie wszystko było takie oczywiste, szare i beznadziejne dla mnie, jak potem.

. . .[ t ę s k n o t y ]. . .

Od jakiegoś czasu gniecie mnie niedosyt wszystkiego, co odeszło, co wyparowało z życia, którym oddycham. Nie jest to jednak coś materialnie skomplikowanego i niebywale przekombinowanego psychicznie. Przynajmniej dla mnie. Najczęściej chodzi po prostu o historie proste i życiowo realne, z tą jednak różnicą, że są to chwile dawno minione i kompletnie nie moje. Na przykład widok wypełnionej błotem budowy obwodnicy w Bieszczadach. Albo porażonych słońcem badań archeologicznych pod Nową Huta. Nęka też przypatrywanie się powolnemu zarastaniu lasem polskiej Bojkowszczyzny... Właśnie za tym tęsknię. Za światem zapomnianych szczegółów. Mówiąc krótko: obrazy, których się domagam, są starsze od zdjęć w rodzinnym albumie, ba, nawet starsze od tego, co sam sobie mogę przypomnieć. Wychodzą poza dzieciństwo i zahaczają o przestrzeń leżącą w strefach przed narodzinowych. Jednym zdaniem kwitując- obchodzi mnie czas osobiście niepoznany! To do niego lgnę podskórną cząstką siebie, do energii nieskonsumowanego, bo narodzonego za późno Tęsknię za czymś, w czym upatruję ukojenia, teoretycznie tam odnalazłbym kompletne zbawienie... Przynajmniej w teorii. Bo co innego, jak nie niepoznane jest moim wybawieniem? Teza taka zalatuje sektą lecz ma sens... W fotosie niepoznanych lat szukam przystani, w której odpoczęłyby roztrojone nerwy i zawiedzione myśli. Właśnie tam. I tylko tak. Dlaczego? Być może w ucieczce od rozczarowującego tu i teraz umiałbym dotknąć przestrzeni, która, wiem, że dawała jednostkom przede mną urodzonym ewidentnie prostszą drogę wytchnienia, od drogi, którą odbębniam ja, teraz. A takie tłumaczenie świata jest rozsądne... Nawet dla mnie. Potwornie nieufnego. I najprawdopodobniej zaraźliwe, gdyż moja matka też tęskniła... Pamiętam, że zawsze wodziła myślami za obrazami z dzieciństwa, za światem, w którym zabobon i religia mieszały się przed jej oczami z rzeczywistością, z rozświetloną elektrycznym światłem codziennością; przestrzenią życiową opartą na formach postępowania kompletnie wyzbytych przekombinowania i chęci posiadania czegoś nad wyrost. A wszystko, czego się dotknęła miało zapach domowej kuchni oraz śpiewu nawilżonego ukraińską mową... Zapamiętałem ją sobie jako tą, która lubiła przeżyte sojusze. I tego właśnie czuła niedosyt w życiu późniejszym, niejasnym, zamglonym i nierzadko stresującym. Być może przez to, że była szamanką... W chaosie dorosłego życia pichciła i nuciła piosenki pogranicza, wierząc, że podtrzymywaniem wspomnień jeszcze kiedyś wróci do świata, który ją wychował, zajrzy raz jeszcze w przestrzeń zaoraną pędem w przód... Dokładnie pamiętam ostatnią z nią wigilię: siedzieliśmy w jednym fotelu, przy choince pod oknem i przeglądaliśmy prezenty. Jednym z nich był magazyn o podróżach z artykułem o parze polaków z Krakowa, którzy nabyli huculską chatę w ukraińskiej części Karpat. Obserwując zdjęcie strzechy okrytej kołdrą śniegu stwierdziła, że chciałaby tam być, właśnie tam i właśnie teraz, by żyć jak dawniej... W dwa niepełne miesiące po wypowiedzeniu tych słów zmarła. Jestem pewien, że właśnie tam teraz jest, w tym, za czym tęskniła, w swoim własnym wyobrażeniu szczęścia. Być może wewnętrzny obraz mojej osoby chce również czegoś podobnego dla siebie? I stąd gdzieś we mnie to wewnętrzne tęsknienie za odegranym? Nie wiem. Czas dopiero ujawni, co z takich tęsknot się wykluło, bowiem on jedyny zna odpowiedz na zadawane przez człowieka pytania. Wiec w pokorze kroków spokojnie czekam na szept odpowiedzi jego, żyjąc wiarą w raj. Taki na wyciągnięcie ręki. Raj nieprzekombinowany. Prosty. I dla każdego. Nie inaczej.